29 grudnia 2016

Strach powojennych lat. Boże Narodzenie 1945 i 1946 w relacji b. mieszkanki Kuźni

Kuźnia Raciborska. O wojnie jeszcze wszyscy pamiętali. Chociaż nie musiało się już zaciemniać okien kościoła ani domów, choć już od 10 miesięcy milczały armaty, a samoloty przestały bombardowań miast i wsi, to rany wojenne były zbyt świeże, żeby o nich zapomnieć.



Jeszcze wielu ludzi miało nadzieję na powrót z niewoli swojego ojca, syna czy brata. Najwięcej osób czekało na tych "z dalekiej Rosji". W kościele widziało się najlepiej i najboleśniej, jak zmniejszyła się liczba mieszkańców tej miejscowości. Na koniec 1939 r. było ich 3600, a w grudniu 1945 - poniżej 2000 osób. Wiadomo było, że liczna grupa urzędników, członków NSDAP i nazistowskich agitatorów zdążyła uciec przed Armią Czerwoną.

Ale znana już była liczba kuźnian poległych na wojnie (134). Razem z uśmierconymi w obozach NKWD oraz UB i ze zmarłymi w sowieckich powojennych obozach pracy i ofiarami terroru członków armii okupacyjnej były to straty 185 osób, głównie mężczyzn. Z grupy 12 kuźnian z rocznika 1921, którzy wysłani zostali na fronty tej okrutnej wojny, zostało przy życiu tylko dwóch.

Przebywający jeszcze we wsi w grudniu 1945 r. żołnierze obcej armii już nie bezcześcili kościoła tak, jak bezpośrednio po swoim wejściu. Ale w świątyni nie było dzwonów ani dawnych mosiężnych, bogato zdobionych lichtarzy ołtarzowych, ani śródnawowych lamp. To wszystko zabrali naziści już na początku wojny do produkcji śmiercionośnych kul i bomb. Kościół ograbiono nawet z szat liturgicznych. Tych potrzebowali zwycięzcy na środki opatrunkowe czy na "maskowanie".

Więc radość już spokojnej "świętej nocy" mieszała się ze smutkiem po utracie najbliższych członków rodzin. I dotykała także nowych mieszkańców przybyłych tutaj niedobrowolnie z wschodnich terenów Polski.

KRASNOWODZK nad Morzem Kaspijskim

Wtedy kuźnianka (potem budziszczanka), pani Elżbieta Gromotka (rocznik 1926) świąt Bożego Narodzenia z 1945 i 1946 r. wolałaby nie pamiętać. Ale czy można wymazać je z pamięci 19-letniej wtedy dziewczyny? Gdy rwało się do życia, gdy cieszyło się z zakończenia okrutnej wojny? A tymczasem... Krasnowodzk nad Morzem Kaspijskim. Obóz pracy. Trudno nazywać jaki. Bo kimże była kilkunastoletnia dziewczyna, zabrana bez powodu wiosną 1945 r. z grupą ok. 20 dziewcząt z okolicznych wsi (Turze, Siedliska) przez  żołnierzy Armii Czerwonej? Wzięta i wywieziona do Rosji, daleko. I zagoniona tam w obozie do najcięższych prac budowlanych. Około 6 tys. ludzi. Ciasnota, chłód, brud i głód. I żadnych w 1945 r., żadnych przygotowań do Świąt Bożego Narodzenia. Praca i strach. Czy się przetrwa? Kto przetrwa? Jak przetrwać? Ludzie umierali często. Minął rok. Nie minęło najgorsze. Przyszła wywózka w okolice Stalingradu (obecny Wołgograd). Jeszcze dalej na północ. W obozie byli Niemcy, Polacy, Rosjanie, a nawet nie wiadomo skąd, Amerykanie.

I nadal brak nadziei na powrót do rodzinnego domu. Ale tutaj już zaczęło owocować doświadczenie obozowe. Nauczona przez mężczyzn, pani Elżbieta wyrywa się tuż przed Świętą Nocą poza obóz. Żeby zdobyć coś do jedzenia. Latem były pokrzywy i lebioda na zupę. Teraz miesięczny przydział chleba zjada się w dwa dni. A potem? A potem - radźcie sobie obozowicze - mówi komendatura. Więc wyrwały się poza obóz z koleżanką. Złapały bezdomnego psa. Nie liczyły na więcej, bo radzieccy ludzie też nie mieli co jeść. Psiaka do torby i idą. Ale idzie też radziecki milicjant. Nie będzie więc nawet psich kotletów. Zwierzę odzyskało wolność, ale i psie losy bezpańskości. Wracają smutne do obozu torami kolejowymi. Widzą mężczyznę idącego z przeciwka. Strach paniczny. Skok do rowu. A on wręcza im zapakowany w brudny papier bochenek chleba i znika. Ani się nie zdążyły przyjrzeć jak wyglądał. Nie zdążyły powiedzieć "spasiba". Słysząc opowieści o przygodach, dziewczęta na wielkiej sali obozowej nie płakały. To był już wielki, głośny szloch radości. I zgodne orzeczenie: ten dostawca czarnego chleba to z pewnością ukryte Dzieciątko Jezus. Chleb podzieliły równo. Było go dla każdej z więźniarek po odrobinie. Ale był w tym niezwykłym dniu. I nie z obozu. A inne dziewczyny przyniosły sosnowe gałązki i zrobiły z nich coś na wzór choinki. Była uboga jak więźniarki. Ale wraz z kolędami wzruszyła nawet komendantkę obozu panią Katję Makorawskaję, która w swoim przemówieniu stworzyła dziewczynom nadzieję na powrót do rodzinnych domów.

Siedem miesięcy później, uściskała pani Elżbieta swoich rodziców w Budziskach. I ucałowała narzeczonego Rajnholda, który w tym czasie wrócił do Turza z angielskiej niewoli. Ale pan Rajnhold sam stwierdził, że w porównaniu do tego, co przeżyła żona, on miał w Anglii prawie wczasy. Czy to nie Adolf Hitler był faktycznym sprawcą dramatów, milionów, także niemieckich, prostych ludzi? Czy Józef Stalin? A może obaj razem?

JanKa

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz